Robię to. I wcale się tego nie wstydzę. W końcu robią to wszyscy. Nawet jeśli się do tego nie przyznają – i tak to robią. Czasem dla rozrywki, czasem z braku innej możliwości. Myślą, że im wolno. Sądzą, nikt o tym nie wie. Ręka do góry, kto nigdy nie dopisał żadnego fragmentu do tłumaczenia. Gratulacje, od dziś jesteś moim idolem!
Jakby się głębiej zastanowić, dochodzę do wniosku, że my, tłumacze, powinniśmy być pod stałym nadzorem. Taki redaktorski karcer o zaostrzonym rygorze. Bo to, co wyprawiamy z powierzonym nam tekstem zakrawa niekiedy o literacki zamach stanu. Pół biedy, jeśli autor może w porę zaprotestować, pohamować naszą translatorską wyobraźnię albo nawiązać z nami współpracę. Ale co, jeśli pozostaje mu jedynie przewracać się w grobie?
Na fali niedawnej premiery książki-scenariusza Harry Potter i przeklęte dziecko prześledziłam ostatnio pechowe losy rosyjskiego tłumaczenia sagi o słynnym czarodzieju. I przyznaję, że fortuna nie była dla Garri Pottera łaskawa – w pracę nad serią w sumie zaangażowanych było aż dziesięciu wybitnych tłumaczy, powstało kilka wersji, a mimo to efekty pozostawiają wiele do życzenia.
Ale chciałam zwrócić Waszą uwagę na coś innego. Jak pisze Aleksandra Borisenko w artykule Harry Potter i trudności przekładu:
Magia międzynarodowego bestsellera charakteryzuje się tym, że nawet tłumacze przestają być niewidoczni i znajdują się w aureoli sławy (dobrej lub złej).
Zastanówcie się, ilu polskich tłumaczy potraficie wymienić z marszu? A przypisać do konkretnej książki? Okej, wszyscy znają przekłady Stanisława Barańczaka, w końcu to jego wersją Szekspira polonistki „katowały” nas w szkole. Część z Was kojarzy też pewnie Irenę Tuwim, która podarowała polskiemu czytelnikowi Kubusia Puchatka, zamieniając wcześniejszą Fredzię Phi-Phi.
Ale czy wiecie, kto odkrył dla nas klasyki literatury pięknej, fantastyki, kryminału? Kto otworzył przed nami magiczne światy Bułhakowa, Nabokova, Conan-Doyle’a, Tolkiena, Lewisa czy choćby autorki przygód Pottera, Joanne K. Rowling? Świetnie podsumowuje ten temat Olga Święcicka:
Pracują po cichu. Często miesiącami, ba nawet latami, siedzą nad tekstem. Liczy się dla nich każde najmniejsze słowo. Wyłapują konteksty, szukają znaczeń, budują zdania, by na końcu zniknąć pod cudzym nazwiskiem. Tłumacze – szara eminencja literatury.
Tłumacze pracują w cieniu, tłumacze są przezroczyści. A przynajmniej powinni. Ale czy na pewno? W kontekście słów Aleksandry Borisenko – niezupełnie:
Czytelnicy omawiają tłumaczenia w internecie i piszą petycje do wydawnictw, porównują warianty nazwisk znaczących, a czasem pozwalają sobie nawet na personalne uwagi wobec samych tłumaczy.
Dzisiaj, w dobie internetu, w czasach kiedy większość czytelników zna przynajmniej jeden język obcy (a często dwa i więcej) tłumacze przestają być anonimowi. Wręcz odwrotnie – zostają siłą wyrwani z bezpiecznego cienia i pociągnięci do odpowiedzialności za to, co stworzyli. Właśnie tak – stworzyli, a nie przełożyli.
Nie bez powodu powstało włoskie określenie „Traduttore – traditore” czyli „Tłumacz – zdrajca”. Bo tłumacz to nie tylko suchy translator. Tłumacz to drugi autor, który słowo po słowie buduje swoją wersję utworu, a często, nawet nieświadomie, nadaje mu nowe znaczenia. I chociażby starał się zachować obiektywizm, powstała książka to jego dziecko, przefiltrowane przez jego styl, odczucia i stosunek do tłumaczonego dzieła. Ba, czasem nawet przez humor w danym dniu.
Samo nasuwa się pytanie, co w takim razie ma zrobić czytelnik? Czytać? Nie czytać? Pisać skargi do wydawnictw? Szkalować błędne tłumaczenia? Nawiasem mówiąc, w dobie powszechnego on-line hejtu jest to chyba najpopularniejsze rozwiązanie. Natomiast, moim zdaniem, powinniśmy dać temu tłumaczowi pewien kredyt zaufania. O tym, jak trudno jest stworzyć przekład idealny pisałam już wcześniej. W skrócie – jest to po prostu niemożliwe. Ilu tłumaczy – tyle różnych wersji książki. I każda będzie inna. I każda może być dobra. A jeśli naprawdę Wam się nie podoba, cóż – pozostaje czytać w oryginale.
Jak myślicie, przed czym najtrudniej się tłumaczowi „pohamować”? Przedstawiam Wam moje Top 5 problemów, z którymi spotykam się każdego dnia:
1. Poprawianie autora
Pół biedy, jeśli pisarz faktycznie ma „to coś” – talent, dar, sprawność językową i stylistyczną. Ale jak wiemy, różnie z tym bywa. Czasem po przetłumaczeniu sama muszę się poważnie zastanowić czy to brzmi po polsku. I jak to się w ogóle mówi! Ręce mnie świerzbią za każdym razem, kiedy widzę to samo imię w trzech zdaniach pod rząd. Zmieniać – nie zmieniać? Zazwyczaj staram się stosować zasadę złotego środka – nie ingerować zbyt w oryginał, ale jednocześnie wcielić się w rolę czytelnika, który ma z tego czytania czerpać jakąś przyjemność.
2. Neologizmy i zapożyczenia
Z tymi pierwszymi jeszcze nie jest tak źle. Tutaj najczęściej puszczam wodze fantazji (swojej lub cudzej). Natomiast zapożyczenia to moja pięta achillesowa. Sama jestem nimi na wskroś przesiąknięta i w swój obiektywizm zwyczajnie nie wierzę. Namiętnie stosuję konstrukcje typu: „w każdym bądź razie”, „przedstawiać sobą” czy – wyniesione jeszcze ze szkolnej ławki – „na sali”. Dlatego wszelkie kalki testuję werbalnie na mężu. Zawsze mam potem na kogo zrzucić odpowiedzialność 😉
3. Przysłowia i powiedzenia oraz realia danego kraju…
… to zazwyczaj długie godziny spędzone na poszukiwaniu idealnego odpowiednika, którego często po prostu nie ma. Można je wyciąć i udać, że ich tam nie było. Można zrekompensować, dodając gdzieś indziej coś od siebie. W ostateczności, można dać przypis. Słowem, można wszystko, ale kosztem oryginału. Za każdym razem zubożamy w ten sposób kontekst historyczno-kulturowy i koloryt miejsca czy epoki, której książka dotyczy. Z drugiej strony czy zawsze będzie on zrozumiały? Na pewno każdy z Was wie, czym jest matrioszka. Ale czy zrozumiecie, gdy napiszę, że przed chwilą zadzwonił do mnie telefon, wygrywając melodię „Troje z Prostokwaszyna„? Nie sądzę. A jeśli zabrzmiałby motyw z „Bolka i Lolka„?
4. Zróżnicowanie językowe
To temat rzeka. Chyba jedna z najtrudniejszych rzeczy, z którą spotykam się jako początkujący tłumacz. Słownictwo potoczne, żargony, dialekty i gwary, stylizacje – problem odmienności językowej ciekawie opisuje Aleksandra Borisenko na przykładzie bohaterów Harry’ego Pottera:
Dla wszystkich języków i kultur problemem okazało się zróżnicowanie mowy bohaterów – angielski posiada bogatą paletę osobliwości socjalnych i regionalnych, które trudno przetłumaczyć na inne języki. W przekładzie ukraińskim – żywym, konwersacyjnym i pomysłowym – Hagrid posługuje się jednym z zachodnioukraińskich dialektów, a Draco Malfoy – surżykiem – mieszaniną rosyjskiego i ukraińskiego. Pierwszy przykład czytelnicy uznali za rewelacyjne rozwiązanie, natomiast drugi wywołał falę sprzeciwów. Dlaczego? Ponieważ Malfoy wywodzi się z arystokracji, a surżyk jest charakterystyczny dla mowy potocznej.
W polskim tłumaczeniu Draco mówi „normalnie” czyli posługuje się językiem literackim. Za to chyba wszyscy pamiętają ulubiony zwrot Hagrida: „Cholibka!”. Wpadlibyście na to sami? Ja nie.
5. „Bo tu czegoś brakuje”, czyli dodawanie fragmentów od siebie
Przyznaję, zdarza mi się dopisywać coś od siebie. Ale konia z rzędem temu, kto potrafi tego uniknąć! Ile razy, czytając książkę, zastanawiacie się, dlaczego ten język jest taki naiwny? Dlaczego trzy razy pod rząd w jednym akapicie pojawia się słowo „mężczyzna”? Dlaczego bohater „powiedział”? A nie mógł rzec/oznajmić/odezwać się/przemówić/poinformować? Dlatego niejednokrotnie zmieniam szyk zdania lub przekopuję słownik synonimów w poszukiwaniu idealnego wariantu. Zlinczujcie mnie za to, ale – Bóg mi świadkiem – czasami nie mogę się powstrzymać!