Magiczny codziennik

Magiczny codziennik: Sześć odcieni szczęścia

24 sierpnia 2016

Nie mam zadatków na idealną matkę. Nie prasuję synowi ciuszków. Nie biegam za bio marchewkami, a smoczek płuczę pod kranem. Podczas karmienia bezczelnie oglądam seriale albo sprawdzam Facebooka. Chodzę do fryzjera i depiluję brwi. Jestem egoistką? Być może. Ale wiecie co? Dobrze mi z tym.

Dokładnie sześć miesięcy temu wydeptywałam ścieżkę od drabinki do worka sako, wędrując na spotkanie z miłością mojego życia. Ta pierwsza pochłaniała moje szpitalne racje żywnościowe i w myślach żegnała się ze wszystkimi rzeczami, których już nigdy sobie nie kupi. Czekaliśmy. Na zmianę, której już nigdy nie da się cofnąć. Na nieprzespane noce, ciągłe wątpliwości i błądzenie po omacku. Na trzy tysiące dwieście osiemdziesiąt gramów, które miało na zawsze odmienić nasze życie. Ale najpierw na te cholerne skurcze parte.

Sześć odcieni szczęścia
Sześć odcieni szczęścia

Przez pierwszy trymestr byłam jednym wielkim kłębowiskiem hormonów. Płakałam i śmiałam się na przemian, miałam chroniczną migrenę i zapalenie pęcherza, a sedes tuliłam czulej niż męża w pierwszym roku po ślubie. W drugim trymestrze powrócił zdrowy rozsądek. W trzecim górę wzięła wrodzona ambicja. Wszystko było kupione i zaplanowane. W mojej głowie nie bałam się niczego. Miałam być dzielna, nie wydzierać się wniebogłosy i celebrować każdą sekundę narodzin Dziedzica. Z całego tego misternego konceptu sprawdziło się jedno: faktycznie poznałam miłość swojego życia. Ale nie od razu. I nie na zabój.

Jak wszystkie głębokie emocje w moim życiu, miłość macierzyńska również nadeszła z czasem. Owszem, czułam wielką ulgę, dumę, i gigantyczną odpowiedzialność. Karmiłam piersią, bujałam w ramionach i masowałam brzuszek. Ale nie dlatego, że tak podpowiadało mi serce, a dlatego, że powinnam. Przez trzy pierwsze miesiące śpiewałam piosenki, chodziłam na spacery i wszystko robiłam sama. Bo tak trzeba. Bo jestem matką i odtąd tak ma wyglądać moje życie. W końcu – a jakże – bo sama tego chciałam.

Sześć odcieni szczęścia
Sześć odcieni szczęścia

Aż któregoś dnia poczułam, że jeszcze chwila, jeszcze pięć minut i wybuchnę. Rozerwę się na miliard kawałków i nie będzie czego zbierać. Bo niby wiadomo, że dziecko to płacz, nieprzespane noce i powracające w kółko pytania: o co chodzi? Że moimi  best friends będą niepokój, irytacja i bezradność. Ale nikt mi nie powiedział, że w tym całym stosie pieluch, spiętrzonego prania i kaszek zabraknie najważniejszego ogniwa – mnie.

Pierwsze wyjście bez wózka pamiętam jako jeden wielki wyrzut sumienia. Dwie godziny dwadzieścia pięć minut niepokoju i poczucia winy. A potem wróciłam do domu i okazało się, że wszystko jest okej. Niebo nie pękło na pół, wody nie wystąpiły z brzegów i nikt mnie nie gonił wokół osiedla z miotłą i krucyfiksem. Wręcz przeciwnie. Syn przywitał mnie tym samym bezzębnym uśmiechem i zalał kakofonią dźwięków. A ja poczułam TĘ MOC. Zachłysnęłam się wolnością i wiedziałam, że już nie będę mogła z niej zrezygnować. A wraz z nią pojawiła się chęć na więcej.

Minęły kolejne trzy miesiące. A wraz z nimi nadszedł upragniony, tak długo wyczekiwany zen. I wcale nie oznacza to, że się nie martwię czy nie strzelam na oślep. Mylę się. Popełniam błędy każdego dnia. Ale teraz już wiem, że nie tylko chcę, ale i mogę więcej. Mogę być pełnoetatową mamą, klepać dwa tłumaczenia i prowadzić trzy blogi jednocześnie. Jeździć na konwenty, czytać książki i snuć plany na przyszłość. Nie muszę i nie chcę być idealna. Chcę być szczęśliwa. Bo moje szczęście to szczęście mojego dziecka. A konkretnie sześć miesięcy, siedemdziesiąt dwa centymetry i (ponad!) siedem kilogramów szczęścia w najczystszej postaci.

Sześć odcieni szczęścia
Sześć odcieni szczęścia