Nie mam zadatków na idealną matkę. Nie prasuję synowi ciuszków. Nie biegam za bio marchewkami, a smoczek płuczę pod kranem. Podczas karmienia bezczelnie oglądam seriale albo sprawdzam Facebooka. Chodzę do fryzjera i depiluję brwi. Jestem egoistką? Być może. Ale wiecie co? Dobrze mi z tym.
Dokładnie sześć miesięcy temu wydeptywałam ścieżkę od drabinki do worka sako, wędrując na spotkanie z miłością mojego życia. Ta pierwsza pochłaniała moje szpitalne racje żywnościowe i w myślach żegnała się ze wszystkimi rzeczami, których już nigdy sobie nie kupi. Czekaliśmy. Na zmianę, której już nigdy nie da się cofnąć. Na nieprzespane noce, ciągłe wątpliwości i błądzenie po omacku. Na trzy tysiące dwieście osiemdziesiąt gramów, które miało na zawsze odmienić nasze życie. Ale najpierw na te cholerne skurcze parte.
![Sześć odcieni szczęścia](http://namiotleprzezswiat.pl/wp-content/uploads/2016/08/boy-1024x683.jpg)
Przez pierwszy trymestr byłam jednym wielkim kłębowiskiem hormonów. Płakałam i śmiałam się na przemian, miałam chroniczną migrenę i zapalenie pęcherza, a sedes tuliłam czulej niż męża w pierwszym roku po ślubie. W drugim trymestrze powrócił zdrowy rozsądek. W trzecim górę wzięła wrodzona ambicja. Wszystko było kupione i zaplanowane. W mojej głowie nie bałam się niczego. Miałam być dzielna, nie wydzierać się wniebogłosy i celebrować każdą sekundę narodzin Dziedzica. Z całego tego misternego konceptu sprawdziło się jedno: faktycznie poznałam miłość swojego życia. Ale nie od razu. I nie na zabój.
Jak wszystkie głębokie emocje w moim życiu, miłość macierzyńska również nadeszła z czasem. Owszem, czułam wielką ulgę, dumę, i gigantyczną odpowiedzialność. Karmiłam piersią, bujałam w ramionach i masowałam brzuszek. Ale nie dlatego, że tak podpowiadało mi serce, a dlatego, że powinnam. Przez trzy pierwsze miesiące śpiewałam piosenki, chodziłam na spacery i wszystko robiłam sama. Bo tak trzeba. Bo jestem matką i odtąd tak ma wyglądać moje życie. W końcu – a jakże – bo sama tego chciałam.
![Sześć odcieni szczęścia](http://namiotleprzezswiat.pl/wp-content/uploads/2016/08/shoes-505471_1920-1024x683.jpg)
Aż któregoś dnia poczułam, że jeszcze chwila, jeszcze pięć minut i wybuchnę. Rozerwę się na miliard kawałków i nie będzie czego zbierać. Bo niby wiadomo, że dziecko to płacz, nieprzespane noce i powracające w kółko pytania: o co chodzi? Że moimi best friends będą niepokój, irytacja i bezradność. Ale nikt mi nie powiedział, że w tym całym stosie pieluch, spiętrzonego prania i kaszek zabraknie najważniejszego ogniwa – mnie.
Pierwsze wyjście bez wózka pamiętam jako jeden wielki wyrzut sumienia. Dwie godziny dwadzieścia pięć minut niepokoju i poczucia winy. A potem wróciłam do domu i okazało się, że wszystko jest okej. Niebo nie pękło na pół, wody nie wystąpiły z brzegów i nikt mnie nie gonił wokół osiedla z miotłą i krucyfiksem. Wręcz przeciwnie. Syn przywitał mnie tym samym bezzębnym uśmiechem i zalał kakofonią dźwięków. A ja poczułam TĘ MOC. Zachłysnęłam się wolnością i wiedziałam, że już nie będę mogła z niej zrezygnować. A wraz z nią pojawiła się chęć na więcej.
Minęły kolejne trzy miesiące. A wraz z nimi nadszedł upragniony, tak długo wyczekiwany zen. I wcale nie oznacza to, że się nie martwię czy nie strzelam na oślep. Mylę się. Popełniam błędy każdego dnia. Ale teraz już wiem, że nie tylko chcę, ale i mogę więcej. Mogę być pełnoetatową mamą, klepać dwa tłumaczenia i prowadzić trzy blogi jednocześnie. Jeździć na konwenty, czytać książki i snuć plany na przyszłość. Nie muszę i nie chcę być idealna. Chcę być szczęśliwa. Bo moje szczęście to szczęście mojego dziecka. A konkretnie sześć miesięcy, siedemdziesiąt dwa centymetry i (ponad!) siedem kilogramów szczęścia w najczystszej postaci.
![Sześć odcieni szczęścia](http://namiotleprzezswiat.pl/wp-content/uploads/2016/08/stopa.jpg)