Nie potrafię przyjmować krytyki. Tak już mam. Że niby ja zrobiłam coś źle? Bzdura! Niemożliwe. Sprawdź jeszcze raz! I jeszcze! I jeszcze… Zaprzeczenie to mój naturalny mechanizm obronny. Potem zalewa mnie fala gniewu, pustosząc wszystko, co stanie jej na drodze. I zostaje tylko zwątpienie. W siebie, we własne siły i w cały otaczający mnie świat. Bo czy to ma jakikolwiek sens? Czy ja mam sens?
Pisarz – jak każda osoba publiczna – spotyka się nie tylko z uznaniem, ale i z krytyką. A czasami wręcz z nagonką. Ta sama zasada dotyczy tłumacza, który – niczym drugi autor – słowo po słowie buduje swoją wersję utworu. Dlatego również on, prędzej czy później, wypłynie na ocean hejtu. Bo zawsze znajdzie się ktoś, kto wie lepiej (niekiedy faktycznie tak jest). I zapewniam Was, że każdy tłumacz musi przejść całą tę drogę przynajmniej raz, zanim się przyzwyczai, uodporni i wyrobi sobie pancerz ze stali. A i na tym w końcu pojawią się rysy.
Całkiem niedawno natrafiłam na wyjątkową recenzję mojej książki. Dlaczego wyjątkową? Ponieważ od a do z była to opinia (delikatnie mówiąc) niepochlebna. I chociaż samemu tłumaczowi autor poświęcił raptem dwa zdania, były to takie zdania, po których powinnam spakować walizki i z podkulonym ogonem uciec na Madagaskar. Nie wchodząc w drastyczne szczegóły, uprzejmy czytelnik-recenzent zmieszał mnie z błotem, zrównał z ziemią i jeszcze uklepał dla pewności. Serio, miałam wrażenie, że nawet kropka na końcu tekstu spogląda na mnie z pogardą.
Jak zatem radzę sobie z krytyką? Czy w ogóle sobie z nią radzę? Bez względu na rezultat, jedno jest pewne – to prawdziwa droga przez mękę! Poznajcie 5 etapów, które powracają do mnie jak bumerang:
#1 Zaprzeczenie
To moja pierwsza reakcja obronna na wszystko. Nie licząc rozmów z mężem, wtedy od razu przechodzę do fazy numer trzy i zarzucam go niewyszukanym słowotokiem z prędkością, której nie powstydziłoby się Pendolino. W każdym razie, mechanizm wyparcia działa u mnie bez zarzutu. Ja zrobiłam coś źle? Ja?! No mowy nie ma. Przecież ja nigdy się nie mylę. Sprawdzam wszystko pięć razy. Jestem kopalnią wiedzy wszelakiej, przeważnie bezużytecznej.
Co zatem robię? Najczęściej upycham takie oskarżenie głęboko w podświadomości i staram się je zignorować. Ale zapomnieć nie potrafię, bo mnie to paskudztwo najzwyczajniej w świecie… uwiera. I nawet jeśli sama przed sobą się do tego nie przyznam – ma na mnie wpływ. I wtedy następuje faza druga.
#2 Demotywacja
Niby wszystko jest w porządku. Niby nic się nie zmieniło. A jednak poranna kawa gorzej smakuje, a kursor coraz częściej utyka na poszczególnych słowach.
Czy tak jest dobrze? A może tak będzie lepiej? Czy to na pewno po polsku? Nie, pierwsza wersja była lepsza. A może jednak… Chyba zostawię to do jutra. Albo do pojutrza. Albo w ogóle zajmę się czymś innym.
Tempo pracy spada, aż w końcu łapię się na tym, że zamiast tłumaczyć „gugluję” w poszukiwaniu informacji na temat mojego nemesis-recenzenta. Czy to ktoś z branży? Czy ma ten no, experience? Zna się, czy się nie zna? O cholera, zna się! I co teraz, co teraz?
#3 Gniew
Nie wszystkim się musi podobać! Nikt panu nie kazał tego czytać! Specjalista się znalazł! Cholerny Małpiszon z Koziej Wólki czy innego Pacanowa! Będzie mi tu mówił, czego to ja rzekomo nie umiem! Mam rację? Pewnie, że mam! A może nie mam?
#4 Zwątpienie
Czyli wracamy do punktu wyjścia. Po co ja się tym w ogóle zajmuję? Przecież ja się na tym kompletnie nie znam! Jedyne, co z tego będzie, to wstyd i hańba, dyshonor dla autora, dyshonor dla wydawnictwa, dyshnor dla kro… Dla mnie, znaczy się. Trzeba było wybrać porządny kierunek, a nie bawić się w jakieś języki. No ale tatuś zawsze powtarzał, że na studia idzie się po to, żeby znaleźć męża, więc – jak to mówią – mission accomplished… A teraz mogę co najwyżej osiągnąć granicę absurdu w wyszukiwaniu coraz to głupszych powodów, żeby rzucić to wszystko w diabły.
Na tym etapie najczęściej szukam wsparcia wśród bliskich. Co sprowadza się głównie do tego, że katuję rzeczoną recenzją wszystkich dookoła i oczekuję, że będą mnie głaskać po główce. I mówić, jaka jestem wspaniała. Myślicie, że to pomaga? Ano właśnie, ja też w to nie wierzę.
#5 Akceptacja
Gdy już skończą mi się wszystkie mniej lub bardziej racjonalne argumenty na odwlekanie tego zdarzenia w czasie, przychodzi moment, żeby zmierzyć się z rzeczywistością. Na spokojnie, z dystansem. Spojrzeć na tę krytykę racjonalnie, bez zbędnych emocji. I wyciągnąć z niej to, co najważniejsze. Bo jakkolwiek drastyczna by ta krytyka nie była, wynika z niej jedno: moja praca do tego stopnia poruszyła czytelnika, że aż stworzył paszkwil na mój temat! A to już samo w sobie jest sporym osiągnięciem! Uwierzcie mi, w świecie książek najgorsza reakcja, to brak reakcji.
Gdybym miała wybierać myślę, że akceptacja jest najtrudniejszym ze wszystkich kroków. Jako osoba z natury unikająca konfliktów, zwyczajnie boję się konfrontacji. Dlatego nigdy nie wchodzę w dyskusję z krytykiem. Nie oznacza to jednak, że nie podejmuję z nim walki w inny sposób. Mój sposób.
#6 Ja Wam jeszcze pokażę!
Okej, przyznaję, że coś mi nie wyszło. Owszem, mogłam to zrobić lepiej. Nie będę się tłumaczyć (sic!) i zwalać winy na okoliczności – jest jak jest. Ale nie oznacza to wcale, że schowam głowę w piasek i porzucę ukochane zajęcie. Może nie jestem w nim (jeszcze) tak dobra, jak bym chciała. Może w ogóle nie jestem dobra. Ale mam chyba trochę czasu, żeby się nauczyć, poprawić, okrzepnąć. I udowodnić tym wszystkim krytykom, a przede wszystkim sobie, że chcieć to móc. A na razie nie pozostało mi nic innego, jak padać boleśnie i znów się podnosić. Na szczęście tyłek mam twardy, możecie mi wierzyć 😉
*