Nie umiem tłumaczyć. Powiem więcej, nawet tego nie lubię. Nie klepię dwudziestu stron dziennie, stukając radośnie w klawisze w rytm ballad Okudżawy. Zanim rozpocznę kolejny rozdział, zdążę upiec dwa ciasta i przeszastać połowę wypłaty na allegro. Odpalam plik z takim entuzjazmem, z jakim wysłuchuję opowieści męża o historii korpusów Green Lanterna. Ale jak już usiądę i odpalę – świat przestaje istnieć.
Większość zmian w moim życiu wydarza się bez jakichkolwiek kalkulacji czy racjonalnych przemyśleń, ale po prostu dlatego, że tak chcę. Podczas jednej z wizyt u siostry zakochałam się w jej składanym biurku. Taki kawałek deski na dwóch wspornikach, który w razie potrzeby można oprzeć o ścianę. Oczywiście, musiałam natychmiast takie mieć. I nieważne, że wymagało to przemeblowania dwóch pomieszczeń, a mąż z teściem przez trzy dni głowili się, jak to cholerstwo zamontować – ja chcę i już. Teraz chodzę z poobijanymi od kaloryfera kolanami i co wieczór walczę z kotem o miejscówkę na krześle. Ale biurko mam.
Podobnie było z przekładem. Któregoś dnia, bez jakiegokolwiek uprzedzenia uderzyła mnie myśl, że chcę zostać tłumaczem. Książki uwielbiam od dziecka, więc akurat dobrze się składa, wystarczy tylko nauczyć się jakiegoś niebanalnego języka, skończyć studia i viola! Drzwi do kariery stoją otworem. Na początku realizacja planu szła całkiem nieźle. Język ogarnęłam w trzy lata, wspomagając się korepetycjami, dostałam się na filologię do Wielkiego Miasta i szczęśliwie dobrnęłam do końca licencjatu. Świetlana przyszłość była już niemalże na wyciągnięcie ręki. Aż do pamiętnej środy na czwartym roku i pierwszych zajęć z teorii i praktyki przekładu. To tam po raz pierwszy usłyszałam dwa zdania, w których prawdziwości utwierdzałam się przez kolejne cztery semestry:
Możesz doskonale znać dwa języki, ale nigdy nie nauczysz się tłumaczyć z jednego na drugi. Każdy tłumacz musi być też dobrym pisarzem, inaczej nic z tego nie wyjdzie.
Słowa te do tego stopnia wryły mi się w pamięć, że nie tylko sukcesywnie przestawałam wierzyć we własne możliwości, ale też niemal całkowicie straciłam serce do ukochanego języka. A i zaczęłam wątpić w moją znajomość tego drugiego, ojczystego. No bo w sumie literat ze mnie żaden. Owszem, potrafię w błyskawicznym tempie nauczyć się kilkudziesięciu pojęć i znam nazwiska wszystkich kochanków Anny Achmatowej. Wiem, co to jest palatalizacja wsteczna i jak parę wieków temu pisano słowo „krowa”. Ale na co mi te wszystkie mądrości i słówka, skoro nie umiem od ręki znaleźć ich odpowiednika?
Zaczęłam też wręcz maniakalnie porównywać swoje tłumaczenia z pracą innych. I te inne były zawsze BARDZIEJ. Bardziej gramotne, bardziej sprawne stylistycznie, bardziej po polsku. A ja ten idealny wariant miałam zazwyczaj na końcu języka. I nigdzie indziej. Powoli docierało do mnie, że ja tych tłumaczeń nie dość, że nie umiem, to jeszcze nie lubię. Ba, nie znoszę wręcz.
Aż w którymś momencie powiedziałam sobie: stop! Optymistyczne przekonanie o własnej nieprzydatności nie może być jedynym, co wyniosę z pięcioletnich studiów. Skoro nie można mieć czegoś ot tak, na zawołanie, trzeba spróbować osiągnąć to w inny sposób. I o dziwo tych sposobów znalazło się nawet kilka. Były zatem trzy lata dziennikarstwa i semestr creative writing (cóż, nie byłam chyba dość creative). Był też epizod w radiu, studia tłumaczeniowe i długie godziny praktyk. I codzienna niepewność, i strach przed porażką.
Na premierę pierwszej książki nie zaprosiłam ani jednej osoby z moich studiów. Nie nagłośniłam wydarzenia w sieci, nie pochwaliłam się na FB i w ogóle trzymałam całą sprawę w wielkiej tajemnicy. Bałam się tego, co sobie pomyślą. Bo przecież oni wiedzą lepiej, a ja na pewno coś zrobiłam źle. Ta niepewność towarzyszyła mi jeszcze przez długie lata, a pozbyłam się jej dopiero, kiedy przestałam robić to, co kocham. I zatęskniłam.
Charakter mojej obecnej pracy wymaga ciągłego tłumaczenia „na żywca”, w obecności pacjenta i lekarza, na sali pooperacyjnej czy w punkcie pobrań. Tutaj nie ma miejsca na niezdecydowanie, a tym bardziej na pomyłkę. Przyznaję, dla osoby przesadnie ambitnej bywa to trudne. Ale właśnie dzięki temu nauczyłam się pytać i mówić otwarcie, że czegoś nie wiem, lub nie jestem do końca pewna. I nie jest to powód do wstydu, bo przecież nie muszę, a wręcz nie mam szans wiedzieć wszystkiego.
W ten sposób codziennie pokonywałam barierę własnego myślenia, bo konsekwencje trzymania buzi na kłódkę byłyby o wiele gorsze, niż przyznanie się do niewiedzy. Teraz mogę śmiało powiedzieć, że w mojej dziedzinie wiem naprawdę sporo, a ta praca dała mi więcej niż którekolwiek studia. Bo warsztat to jedno, ale o wiele ważniejsza jest umiejętność akceptowania swoich braków i chęć uzupełniania ich. Owszem, możesz mieć problemy z natychmiastowym tłumaczeniem z jednego języka na drugi, ale o ile nie jesteś tłumaczem symultanicznym, zapewne masz też więcej czasu na zastanowienie oraz swobodny dostęp do słowników, internetu i innych tłumaczy, z którymi możesz skonsultować swoje wątpliwości.
Kiedy to do mnie wreszcie dotarło, zaczęłam powolutku, stopniowo odkopywać swoje zawodowe marzenia. Najpierw tłumaczyłam dla siebie, do szuflady. Ot dajmy na to jeden rozdział książki, którą bardzo chciałabym zobaczyć po polsku. Czasem poprawiałam jedno zdanie piętnaście razy, żeby na końcu wrócić do pierwotnej wersji. Kiedy indziej przez tydzień grzebałam w internecie, aby trafić na brakujące sformułowanie.Teraz nie boję się pokazywać innym efektów mojej pracy. I nie przeszkadza mi, że mogą coś skrytykować. Ilu jest tłumaczy danego języka, tyle może powstać różnych wersji danej książki. I ta „nie moja” wcale nie musi być lepsza ani gorsza. Będzie po prostu inna.
I tak od słowa do słowa, od zdania do zdania natrafiłam na powieść, która po prostu musiała być moja! Nawet nie wiem dlaczego, ale zakochałam się w niej do tego stopnia, że nie wyobrażałam sobie, żeby przetłumaczył ją ktoś inny. Chciałam, musiałam i już! Nie twierdzę, że było łatwo, ani że przyszło mi to ot tak. Ale zaparłam się tak bardzo, że zaraziłam zapałem i wydawnictwo, i autora. Gdy w końcu podpisałam umowę, płakałam ze szczęścia. A potem przez długie godziny klęłam na czym świat stoi, starając się stworzyć wersję idealną. Taką, której nie będę się wstydzić. Nie powiem, że mi się to udało. Bo wersji idealnej nie ma. Żaden tłumacz nie stworzy lepszego dzieła, niż oryginał. I im prędzej to zrozumiesz, tym łatwiejsza stanie się twoja praca. Najważniejsze, żebyś ty był z siebie zadowolony, bo surowszego krytyka niż ty sam – ze świecą szukać.
I tak oto znów pracuję w zawodzie, którego nie zamieniłabym na żaden inny. Na zegarku parę kwadransów po północy i nawet nocolubny mąż już dawno zamienił wino i krew na czułe objęcia Morfeusza. Kot skapitulował i zezuje na mnie z kuchennej szafki, a syn pochrapuje słodko do rzeki pełnej mleka. I tylko ja ślęczę przy moim wspaniałym desko-biurku i klnę na czym świat stoi, po raz enty poprawiając ostatni akapit. Kończę właśnie tłumaczenie pewnej bardzo starej książki. Irytuję się tak bardzo, że gdyby autor od kilku dekad nie przewracał się w grobie, to w przypływie histerii sama bym go tam wpędziła. Bo jak on może tak pisać! A ja nie mogę tego poprawić!
A właśnie, bo to jest jedna z tych rzeczy, której ponoć tłumaczowi nie wolno. Ale o tym co można, a czego nie (a i tak się to robi) oraz o urokach współpracy tłumacza z autorem przeczytacie w następnym odcinku bezradnika.
*
Ten tekst otwiera cykl artykułów o wzlotach i upadkach początkującego tłumacza. Nie zamierzam udzielać Ci rad. Nie czuję się na tyle kompetentna. Ale chętnie opowiem Ci o moich przygodach z tym zawodem. Jeżeli coś okaże się przydatne, to świetnie! A nawet jeśli po prostu się uśmiechniesz, popukasz w czoło, albo wesoło spędzisz kilka minut – dla mnie to wystarczająca motywacja:)