Poniedziałek. Szósta rano. Budzi mnie szarpnięcie za włosy i kilka niecelnych policzków. Po chwili ktoś powoli wspina się na mnie, dysząc przy tym jak stara lokomotywa. Brzmi jak scena z taniego filmu dla dorosłych? Spokojnie, to tylko kolejny poranek z Dziedzicem.
W pierwszej chwili system operacyjny nie do końca łapie kontakt z bazą (Win 10 na pewno nie ma tych problemów). Co się dzieje? Gdzie ja jestem? Kto mnie okłada po py… yyy… facjacie? Na szczęście męża o takie masochistyczne zapędy podejrzewać nie sposób. Po pierwsze, dlatego, że dla niego jest środek nocy. Po drugie, bardziej prozaiczne – bo go po prostu nie ma. Przezwyciężam strach, decyduję się na heroiczny czyn i unoszę jedną powiekę. Pac! Oto mój pierwszy błąd. I kot mi świadkiem, że nie ostatni.
#1 Konsekwentnie unikam konsekwencji
Nigdy nie byłam rannym ptaszkiem. Zdecydowanie bliżej mi do sowy niż skowronka. Na nic się zdały trzy lata w Poważnej Firmie, gdy budzik wydzierał się przeraźliwie jeszcze przed kogutem, to jest o 4:45. Odkąd przebywam na macierzyńskim (podobno urlopie), staram się unikać tej barbarzyńskiej pory jak ognia. Oczywiście syn ma swój pogląd na sprawę, ale od jakiegoś czasu dochodzimy do względnego porozumienia (czytaj: łaskawie uaktywnia się po szóstej). I chociaż kiełkuje mi w głowie myśl, że pewnie wystarczyłoby po ostatnim karmieniu odłożyć go do łóżeczka, to jednak nie potrafię odmówić sobie możliwości przytulenia się do ośmiomiesięcznego, chrapiącego piecyka. Zwłaszcza mając do dyspozycji przepastny katafalk i zimną kołdrę dwa na dwa metry.
Po brutalnej pobudce i serii porannych rytuałów udaję się z Dziedzicem do salonu. Rozkładam kocyki, maty, puzzle i kwintylion zabawek, po czym postanawiam wpuścić odrobinę światła. Spoglądam przez okno i już wiem, że to będzie zły dzień.
#2 Jestę Domatorę
Przy tym, co dzieje się za szybą, szaruga to określenie wręcz ponętne. I olałabym wszystkie dobre rady o zbawiennym wpływie świeżego powietrza, gdyby nie piętrzący się w domu (i na balkonie) stos brudnych pieluch. No same się nie wyniosą. Na męża też nie ma za bardzo co liczyć, gdyż zapobiegawczo wyniósł się sam. Do sąsiedniego województwa. Co prawda, jeden dzień pewnie by ich nie zbawił, ale leje już tak którąś dobę z rzędu. Jeszcze chwila i pieluchy wynajdą koło albo przynajmniej same dojdą do tego, gdzie się podziało siusiu.
Wzdychając potępieńczo, naciągam na syna pierdyliard warstw odzieży (babcie byłyby dumne) i barykaduję w kołowcu-bombowcu. Na siebie narzucam co popadnie i ze śmieciami w dłoni mężnie wyruszam na spotkanie z nieuniknionym. Trzy piętra i trzy pary drzwi później wiem już, że dalej niż za śmietnik moja stopa nie postanie. No dobra, może dobrnie jeszcze do Fresha, wszak trzeba zrobić zapas żelek (bądź żelków). Kto musiał spędzić cały dzień w domu z ledwie pełzającym dzieckiem, ten wie, że bez amunicji ani rusz. A jesień dopiero się rozkręca…
#3 Kto zeżarł mój zen?!
W zeszłym tygodniu naszą weekendową samotność naruszyła wizyta(cja) członka rodziny. Dziedzic cały w skowronkach, w końcu nie trzeba w kółko oglądać jednej gęby. Ja natomiast na trzy dni musiałam nauczyć się dreptać po polu minowym. Oczywiście, zamiast zastosować macierzyński zen i cieszyć się z możliwości, jakie niesie za sobą posiadanie „na chacie” zmotoryzowanego tragarza, ja konsekwentnie, z uporem maniaka wręcz, dawałam się schwytać w kolejną pułapkę.
„A co on jest taki gruby?” – słyszę już na wstępie. „Za dużo go karmisz”, „A czemu on jeszcze nie siedzi?”, „A dlaczego on znowu je?”, „Siedzi! To Ty mu przeszkadzasz!”, „Zabijasz jego kreatywność!”, „Zostaw go, robisz to źle!”
I w ten takt przez następne trzy dni. Ręka do góry, kto chociaż raz usłyszał jeden z tych tekstów! Okej, może bywam przewrażliwiona. Może niektórych rzeczy nie widzę, albo boję się, żeby nie nastąpiły za szybko (jak pierwsze guzy przy raczkowaniu). Może na pewne zachowania przymykam oko, bo tak mi wygodniej. Ale po paru godzinach Wy wszyscy sobie pojedziecie ze swoimi (choćby i najszczerszymi) radami, a ja zostanę sama. I jakoś muszę tę swoją rzeczywistość ogarnąć. W takich momentach nawet się cieszę, że moje M3 ma raptem czterdzieści kilka metrów, bo gdybym miała jeszcze szukać Dziedzica po stumetrowych połaciach, to chyba bym mu zamontowała w smoczku GPS, a sobie deskę przed oczami, żebym mogła się w nią spektakularnie walić z rozpaczy. Alleluja.
Dlatego następnym razem, zamiast strofować mnie za ładowarkę w szufladzie ze sztućcami, papierek po cukierku w koszu na mokre czy noszenie syna na rękach, bo ma(m) na to ochotę, zwyczajnie podejdź i powiedz, że jestem dzielna i świetnie sobie radzę. Możesz mi też wręczyć czek na 10 000 zł, względnie dwa bilety na Fidżi 😉
#4 Na wszystko mam czas
Dwa tłumaczenia jednocześnie? Proszę bardzo. Do tego kilka artykułów – nie ma sprawy. Co to dla mnie. Wszystko zrobię jak Dziedzic pójdzie spać. Problem w tym, że to wszystko rozciąga mi się w nieskończoność, a czas między ósmą wieczór a ósmą rano już niekoniecznie. Z tego permanentnego deadline’u włos mi się z nerwów zjeżył na głowie i już mu tak zostało. Trzeba będzie zasięgnąć porady u starszej siostry, jak się tej miotły pozbyć. Chociaż krążą słuchy, że i ona w tym temacie trochę nietentego… I kiedy dochodzę do takiego stanu zużycia, że sąsiad na mój widok bez pytania otwiera trzy pary drzwi, ale sam woli pójść schodami, niż jechać ze mną windą, to znaczy, że coś jest na rzeczy. Chyba osiągnęłam punkt krytyczny. Trzeci kubek kawy o 10:30 zdaje się to potwierdzać. Lustro dyplomatycznie milczy (instynkt samozachowawczy, jak nic).
#5 Ale za to niedziela… będzie dla nas (a raczej dla mnie)
Wreszcie nadchodzi upragniony siódmy dzień tygodnia. Mąż przybywa z odsieczą, a ja zabieram się za wprowadzanie w życie mojej to-do list, spisywanej skrupulatnie od poniedziałku do soboty. Bo przecież dziś mogę wszystko! I tyle samo muszę. Bo przecież trzeba o siebie zadbać: odchwaszczyć okolice mniej i bardziej intymne, umyć głowę i chociaż jeden raz zrobić się na bóstwo (Licho też się liczy!). Przygotować obiady dla syna. Zrobić pranie. Zakupy! I jeszcze tysiąc pięćset sto dziewięćset innych (nie)zbędnych czynności. Pod koniec tej jakże płodnej niedzieli można mnie zeskrobywać szpatułką z podłogi, ale misja została osiągnięta. No i w sumie nie mam na co narzekać – od jutra znów sobie odpocznę, w końcu jestem na urlopie😉