Nigdy nie myślałam, że mnie to spotka. Ba, w ogóle nigdy o tym nie myślałam. Żyłam w tej idealnej bańce mydlanej, w której dzieci rodzą się piękne i krzyczące, a usg służy tylko do określania płci. Aż w końcu zderzyłam się z prawdziwym życiem, a temat in vitro zawładnął całym moim światem…
Urodziłam się pod szczęśliwą gwiazdą. Moje szczęście, od jedenastu miesięcy największa miłość mojego życia, siedzi właśnie na podłodze i terroryzuje kota. Nie miałam problemów z zajściem w ciążę, a i ta przeszła niemal podręcznikowo. Zamiast przewidywanych wielomiesięcznych starań już po kilku tygodniach wiedziałam, że oto nasza codzienność wkracza na zupełnie nowe tory. Każda komórka mojego ciała tętniła życiem. Nowym życiem.
Ale nie wszystkim dane jest zaznać tego komfortu, mimo, że pragną go najbardziej na świecie. Wiem coś o tym, bo widuję takie osoby każdego dnia.
Niepłodność – cicha choroba naszej cywilizacji
Wedlug szacunkowych danych na świecie przeciętnie co dziesiąta para ma trudności z poczęciem potomstwa. W Polsce brak jest dokładnych badań populacyjnych określających zasięg niepłodności. Pośrednio jednak, biorąc pod uwagę powyższe wskaźniki, można sądzić, że problemy z zajściem w ciążę ma około 1.2 – 1.3 miliona par.
Żródło: [Klik!]
In vito nigdy nie było dla mnie żadnym tabu, ale moje pojęcie na ten temat było raczej mgliste. Nie byłam uprzedzona, ale też nie czułam potrzeby, żeby wiedzieć więcej. Aż pewnego dnia siła wyższa skierowała ścieżkę mojej kariery zawodowej na próg placówki, specjalizującej się w leczeniu niepłodności…
Potrzebowałam raptem kilku dni, żeby uświadomić sobie poziom mojej ignorancji. Niepłodność, czyli niemożność zajścia w ciążę mimo regularnego współżycia, to jeden z największych problemów naszych czasów, a jej zasięg jest ogromny. Nie pomylę się chyba, jeśli określę ją mianem choroby społecznej. Dotyczy w końcu aż 15% (!) par.
Ale statystyka statystyką. Dla większości – w tym dla mnie – to tylko puste liczby. Co innego, kiedy wejdziesz do poczekalni, w której aż roi się od pacjentów. Co innego, kiedy uświadamiasz sobie, że wszyscy ci obcy ludzie przyszli tu z tym samym problemem. Co innego, kiedy to ty masz zapewnić im opiekę podczas leczenia.
Gdy zaczynałam pracę w klinice, myślałam, że to tylko chwilowy przystanek. Jako filolog z wykształcenia patrzyłam na problem przez pryzmat językowy – ot podszkolę swój warsztat, słownictwo medyczne i nabiorę doświadczenia w pracy na etacie. Może trochę okrzepnę.
Nie miałam pojęcia, co to naprawdę oznacza. Nie byłam na to przygotowana.
Ludzie z całego świata. Ci zupełnie młodzi i ci dojrzali – jedni i drudzy z potężnym bagażem doświadczeń. Prób i błędów. Sukcesów i porażek. Głównie porażek. Szalony kalejdoskop uczuć, roller coaster nastrojów… Wszyscy zgromadzeni w jednej placówce, w jednym celu. A po drugiej stronie ja, wchłaniająca jak gąbka każdą kroplę ich cierpienia.
Odpowiedzcie szczerze: gdy idziecie do lekarza, dentysty, ginekologa, pediatry – obojętnie, ile czasu poświęcacie na myśl o pani z rejestracji? Te pół godziny, kiedy czekacie w długiej kolejce a potem trzy sekundy, gdy zamykacie za sobą drzwi. To teraz pomyślcie, że tą panią za biurkiem jestem ja. Ile czasu o tobie myślę? Cały dzień. A bywa, że i w nocy. W sobotę i na wakacjach. W domu i na rowerze. Pamiętam każdego mojego pacjenta, każdy przypadek, który trafił na moją zmianę. Znacie pojęcie wampir energetyczny? Moja praca jest jak taki wampir – pociąga i fascynuje, pochłania w całości, ale jednocześnie wysysa ostatnie siły, czyni ze mnie emocjonalną wydmuszkę.
Myślisz sobie:
Co ona może wiedzieć, w końcu tylko siedzi w papierach. W końcu sama przez to nie przechodziła.
Ale to nie prawda. Owszem, może nigdy nie poroniłam, nie potrzebowałam terapii hormonalnej i nie czekałam z zapartym tchem na kolejne wyniki b-hcg (gonadotropiny kosmówkowej – hormonu, którego obecność w krwi jest pierwszym wyznacznikiem ciąży). Ale przeżywałam to dwadzieścia cztery godziny na dobę, z każdą kolejną pacjentką, każdego dnia. Przeżywałam ich sukcesy, te większe i te mniejsze. Ale też ból, niepowodzenia i każdą łzę.
Wiele z tych emocji zostanie ze mną do końca życia. Nie można „odwidzieć” tego, co już raz się zobaczyło.
Świadomość cudzej porażki i wszelkich możliwych komplikacji tkwiła we mnie tak głęboko, była tak silna, że kiedy sama postanowiłam się zbadać, byłam stuprocentowo pewna, że mnie też to czeka. Z drżącymi rękami rozwijałam wynik badania AMH – hormonu, określającego rezerwę jajnikową – przekonana, że zobaczę tam koniec moich marzeń o dziecku. A potem był płacz. I były łzy. Łzy ulgi. Ten jeden raz w życiu cieszę się, że się myliłam. Nie wierzyłam w ciążę bez komplikacji. Ale udało się. I tobie też może się udać!
Jak już pisałam, jestem szczęściarą. Moje szczęście liczę w dniach, miesiącach i kilogramach. W szczerbatych uśmiechach, niewprawnych gestach i pierwszych sylabach. Nie każdy ma takie szczęście.
Stąd moja prośba do wszystkich przyszłych mam (i nie tylko): jeśli sądzicie, że coś jest nie tak, że macie problem z zajściem w ciążę, nie bójcie się poprosić o pomoc. Nie dajcie się pozbawić radości z macierzyństwa, bo strach, bo wstyd, bo co ludzie powiedzą. Nie pozwólcie, żeby opinie innych lub własne obawy stanęły na drodze do Waszego szczęścia. Nie obiecuję, że będzie łatwo. Nie obiecuję, że od razu się uda. Ale świadomość i właściwa diagnoza problemu to już pierwszy krok. Nie, to AŻ pierwszy krok. Najtrudniejszy. Bo walczyć o marzenia nigdy nie jest łatwo. Ale warto. Trzeba.